Tytuł:
SIEDEM DALEKICH REJSÓW
Leopold Tyrmand
Wyd. Czytelnik, Warszawa 1992
Date:
28 sierpnia 2018 r.
Co się może zdarzyć, gdy z pociągu wysiądą nieznani sobie kobieta i mężczyzna? W Darłowie, sennym (wiem, jak sennym, bo znam) , portowym miasteczku? Mają tu spędzić trzy dni, a każde w swojej sprawie: ona ma coś sprawdzić, a on coś ukraść.
Oczywiście, feromony latają w powietrzu:
"- Znowu impertynencje?
- Przecież mówiłem, że mi się pani podoba. Tym, które się nie podobają, nie ofiaruje się wysiłku impertynencji. Grzeczność jest łatwiejsza" [s.16].
Kiedy chcemy powiedzieć coś oczywistego, wpadamy w banał. A Tyrmand nie wpada:
"- Właśnie drobne defekty budzą tkliwość. Nie kocha się doskonałości, lecz proporcje czasem bardzo niedoskonałe" [s.39].
"- Znamy się niecałe dwanaście godzin.
- Wystarczająco, żeby zrobić sobie krzywdę" [s. 40].
Żadna z możliwości temu pisarzowi mu nie umyka. Co mi się bardzo podoba.
Mój ulubiony kawałek:
"Dziś pesymizm nie jest ani wysiłkiem, ani niezależnością. Jest pierwszym wrażeniem po rozejrzeniu się dookoła. Stanowi najprostszy wniosek, jaki można wyciągnąć z obserwacji.Jest światopoglądem łatwiejszym. Ale dostrzegać dół kloaczy, zdawać sobie sprawę z jego głębi i smrodu, a mimo to pozostawać optymistą... to sztuka" [s.61]. Lubię ćwiczyć się w tej sztuce.
Tyrmand zaczął pisać tę powieść w 1952 r., ale zarzucił i ukończył dopiero w 1957. Owszem, wydrukowała się, ale zaraz została skonfiskowana przez cenzurę za... szerzenie pornografii i obronę inicjatywy prywatnej. Ukazała się za granicą. Po angielsku, niemiecku... po polski w Londynie dopiero w 1975 r., a w kraju - dopiero 1992. Mam właśnie to pierwsze krajowe wydanie w ręku.